Nazywam się Eugeniusz Gryszczuk, pochodzę z polskiej rodziny, z którą przed wojną mieszkałem w Horochowie na Wołyniu, na dzisiejszej Ukrainie, to tam spędziłem dzieciństwo.
Wraz z zakończeniem I wojny światowej zachodnia część Wołynia została prawnie przyłączona do Polski i już w 1921 roku powstało odrębne województwo wołyńskie, które istniało do końca II RP. Dominującą ludnością w województwie byli Ukraińcy, stanowili oni 70% ogółu. Był to teren ogromnie zacofany cywilizacyjnie, z powodu wcześniejszej polityki rosyjskiej. Brakowało szkół, szpitali, dróg, jednak z roku na rok sytuacja się poprawiała. Eugeniusz nie wspomina o wrogich kontaktach pomiędzy Polakami a Ukraińcami, dorastał w dość przyjaznych warunkach. Po agresji ZSRR z 17 września 1939 roku, rozpoczęły się wywózki na Syberię ludności polskiej oraz tej uważanej za niebezpieczną. W tym czasie kilka dni po rozpoczęciu II wojny światowej Eugeniusz zostaje zakwalifikowany jako jeniec wojenny Armii Czerwonej.

 

Zdjęcie 2

Eugeniusz Gryszczuk

Zdjęcie 4

Przepustka zwalniająca Eugeniusza z niewoli Armii Czerwonej, na rzecz robót przymusowych w Niemczech

W pierwszych dniach wojny trafiłem jako jeniec wojenny do Armii Czerwonej, miesiąc po wkroczeniu Niemców zostałem zwolniony i dostałem kartę pracy na roboty przymusowe. 15 maja 1942 roku urząd pracy wezwał mnie, tam dostałem nakaz w celu zgłoszenia się do wyjazdu na roboty w Niemczech.
Rano wyjechałem wraz z grupą robotników przymusowych, było nas około 70, pamiętam kolejne mijane stacje: Lublin, Łódź, Glogau, Sagan, Forst za Nysą Łużycką.
Wieczorem trafiliśmy do Magdeburga, gdzie mieliśmy nocleg. Następnego dnia rano, po część ludzi przyjechały samochody z Arado, przydzielono mnie do jednej z grup i skierowano do Wittenberga, to tu miałem pracować przez cały okres wojny.
Obóz w którym zostaliśmy zakwaterowani nazywał się Lager Mittelfeld, był to obóz w którym przebywali tzw. Ostarbeiter. Przydzielono mnie do tej grupy, mimo tego że miałem polskie korzenie, jednak Niemcy nie zwracali na to uwagi. Obóz którego komendantem był Paul Cedera (Niemiec ze śląska) składał się z baraków, każdy pokój mieścił po 20 osób, znajdowały się w nich piecyki przy których ogrzewaliśmy się w zimne dni. Dostawało się wiadro z węglem i drzewem, tego nie brakowało. Najgorsze było jedzenie, było fatalne, z drewnianych beczek wydawano brukiew i cebule, z czasem było lepiej, pojawiły się kasze, makarony, a nawet drobiny mięsa.
Po zakwaterowaniu, następnego dnia skierowano nas do zakładu Arado Flugzeugwerke Werk Wittenberg, otrzymałem swój numer: 154 i zaprowadzono mnie do hali F.

Zdjęcie 5

Kserokopia karty pracy Eugeniusza Gryszczuka

Hala F była ogrzewana, nitowano tam i spawano części do Ju-88 i Heinkel-177, tworzono również kadłub Giganta. Przydzielono mnie do samolotu Heinkel, miałem zająć się nitowaniem kabiny pilotów. Byłem kompletnie niedoświadczony, nigdy nie obsługiwałem młotka pneumatycznego i tym bardziej byłem blady jeżeli chodzi o lotnictwo. Na szczęście w miejscu swojej pracy spotkałem wcześniej zatrudnionego i przeszkolonego Rosjanina jak dobrze pamiętam nazywał się Sierhij Nariżnyj, on nauczył mnie podstaw w nitowaniu, lecz niedługo po tym zmarł, najprawdopodniej na skutek złego odżywiania, przypuszczam jednak, że już wcześniej był chory na gruźlicę.
Początkowo pracowaliśmy od poniedziałku do piątku 8 godzin dziennie, w sobotę 6 godzin, a niedzielę mieliśmy wolne. Z czasem godziny się zwiększały aż do momentu gdy pracowaliśmy 12 godzin/7 dni w tygodniu, wtedy nie było już dni wolnych.
Jako Ostarbeiter, miałem zdecydowanie gorsze warunki niż polscy robotnicy przymusowi, mieli oni m.in. wolne niektóre soboty i w wolne dni mogli wychodzić na miasto. Mój kolega o numerze 155, był w takiej samej sytuacji jak ja, jego ojciec i matka byli Polakami, a mimo to nosił na bluzie naszywkę z literami OST. Skontaktował się więc z matką która wcześniej mieszkała w tym samym domu co moi rodzice, a w tamtej chwili przebywała w Warszawie.
Nawiązując do tego, napisał list do niemieckiej policji o błędne przydzielenie mu statusu. Po krótkim czasie otrzymał naszywkę z literą P.
Nie zwlekając również wysłałem skargę i tak samo jak mój kolega zostałem polskim robotnikiem przymusowym.

Zdjęcie 7 vert

Robotnicy przymusowi podzieleni byli na grupy odróżniające się naszywkami przyszywanymi na prawej stronie marynarki. Pierwsza od góry przydzielana była Ostarbeiter-om, byli to robotnicy ze wschodu pochodzący z terenów podbitych należących do ZSRR. W skład tej grupy wchodzili głównie Ukraińcy, Rosjanie, Białorusini, Bałtowie oraz nieliczni Polacy, w tym Eugeniusz Gryszczuk (ze względu na miejsce zamieszkania). Drugą naszywkę, którą wywalczył sobie Eugeniusz w późniejszym czasie nosili polscy robotnicy przymusowi werbowani do robót z okupowanej Polski, jak sam wspominał, Ci mieli zdecydowanie lepsze warunki od robotników ze wschodu.
(Rys. Oliwia Makara)

W pierwszych fazach pracy w fabryce, na koniec miesiąca przychodziła kasjerka ze skrzynką i każdemu w kopercie wręczała wypłatę adekwatną do wykonanej pracy. Nie było tego dużo, ponieważ wypłata potrącana była o obóz, wyżywienie, ubranie. To co otrzymywałem wystarczyło na piwo, pastę do zębów i kilka drobiazgów, na to co było bez kartek.
Mając już status polskiego robotnika przymusowego często w wolne dni wychodziliśmy z kolegami na miasto czy na brzeg rzeki Elba, pewnego dnia wpadłem na pomysł żeby się w niej wykąpać. Uff…         O mało nie utonąłem. W barach czasami się z nas podśmiewywali, bo gdy Niemiec jedno piwo pił 3 godziny, my już byliśmy po pięciu. Jednak prócz tego typu sytuacji nie przypominam sobie żeby ktoś z Niemców patrzył na nas krzywo.
Sama ochrona fabryki również traktowała nas dobrze, nie było pobić czy gnębienia. Z drugiej strony my również staraliśmy się robić swoją pracę dobrze, od tego zależała wypłata i czas pracy. W momencie gdy element był ukończony przychodził fachowiec który sprawdzał wykonanie, jeżeli znalazł usterki, zaznaczał je i trzeba było je poprawiać. Nie było więc mowy o jakimkolwiek sabotażu. Nie wyobrażam sobie czegoś takiego.
Czasami wykonywałem dodatkową pracę. Niemcy często przychodzili do fabryki i szukali chętnych np. do przekopania ogródka, w ten sposób można było sobie dorobić.
Przez pewien okres dorabiałem na handlu spirytusem metylowym, przyłapano mnie na tym. Za rozpowszechnianie tego alkoholu,  groziła spora kara.
Niemcy obawiali się skutków jego spożycia, niektórzy robotnicy tracili od niego wzrok. Na rozprawie sądowej za handel spirytusem skazano mnie na areszt policyjny. Przez około 4 tygodnie, wolne dni spędzałem w areszcie, a w poniedziałki przywożono mnie do pracy w Arado.
Dziś uważam że miałem w tamtym czasie więcej szczęścia niż rozumu, otrzymałem wyjątkowo łagodny wyrok.
W 1943 roku warunki zaczęły się powoli pogarszać, odczuwalne były bombardowania i klęski Niemców na froncie. Szefostwo fabryki Arado również obawiało się wrogich bombowców, które tak samo jak te budowane przez nas rozwijały się pod względem technologicznym. Zdecydowano w tym czasie, że istniejące schrony przeciwlotnicze przy halach nie wytrzymają nowoczesnych bomb. Ogłoszono, że w przypadku bombardowania wszyscy mamy opuścić fabrykę i nie chować się w schronach, a wybiec na łąki, tam było bezpieczniej.
Czasem zamiast pracy przy produkcji samolotów, zabierano nas malować chodniki na zielono, miało to cel kamuflażu fabryki, jednak jak się okazało, wszystkie te starania nic nie dały.
Dziś nie pamiętam już dokładnej daty, ale najprawdopodobniej był to sierpień 1943 roku. Przyszedł dzień sądu dla Arado w Wittenbergu i zbombardowano halę produkcyjną. Po tym wydarzeniu zaprzestano produkcji Heinkla-177, przeniesiono nas do innego zakładu w pobliskiej wiosce Milanger, tam pracując 12 godzin dziennie, zajmowaliśmy się produkcją myśliwców Focke Wulf – 190. W tym czasie Niemcy odbudowywali halę Arado.

Zdjęcie 1

Eugeniusz z kolegami w Wittenbergu

Jeszcze w 1943 roku wróciliśmy do Wittenberga, tam otrzymałem pozytywną wiadomość od matki z którą korespondowałem. Skontaktowała się z moim starszym bratem, lotnikiem, absolwentem szkoły podoficerskiej w Krośnie. Który to wyemigrował przez Rumunię do Francji, a z Francji do Anglii, gdzie zaciągnął się do lotnictwa.
Dowiedział się że jestem na robotach przymusowych w Niemczech, otrzymał adres i zorganizował dla mnie wysyłkę paczek z żywnością, które otrzymywałem przez portugalską firmę. Docierały do mnie takie rzeczy jak: sardynki, wątróbki, konserwy, migdały, figi, takie różne rzeczy. To wszystko wymieniałem u Niemców na pożywniejsze: kawałek królika, kury, chleb. Ochrona fabryki mogła nam zabierać paczki i je kontrolować, ale tego nie robili. Nigdy mi nic nie zabrano, może dlatego, że Niemcy byli w dobrych stosunkach z Portugalią. Jak już wcześniej wspominałem w Wittenbergu nie bito nas, nie prześladowano, ochrona zakładowa była ludzka.
Co do samych jednostek wojskowych, rzadko pojawiali się tam mundurowi, jedynie czasem wysocy oficerowie i inżynierowie Luftwaffe przyjeżdżali na wycieczki, zwiedzali i oglądali hale produkcyjne.
Wracając do mojego przyjazdu do Wittenberga, sporo się tam pozmieniało, m.in. po drugiej stronie ulicy zaczęto budować nowe baraki, a mój obóz zaczęto ogradzać wysokimi słupami obwiniętymi drutem kolczastym na ceramicznych izolatorach. Nie domyślałem się po co, odpowiedź przyszła w 1944 roku. Przeniesiono nas do nowych baraków na drugą stronę ulicy, a do opuszczonego obozu Lager Mittelfeld sprowadzono kobiety spod Berlina. Przywieziono je z łódzkiego getta i zatrudniono przy produkcji Focke Wulfów 190.
Ja natomiast po powrocie zacząłem pracować nad nowoczesnymi samolotami Arado 234, całość objęta była ogromną tajemnicą, do hali mogły wejść tylko i wyłącznie osoby posiadające specjalne przepustki.
Przy tym samolocie pracowałem aż do momentu nadejścia Armii Czerwonej, końca marca 1945 roku
 Kadłub tych samolotów był już uformowany, do moich obowiązków należała praca przy podłączaniu klap do zamykania kół, przy siłownikach kół i zaczepu pod bombę pod kołami.
Po zakończeniu tych prac, przychodzili ludzie, którzy instalowali hydraulikę i elektryczność. Na koniec kontroler sprawdzał prawidłowość wykonania elementów.
Po ukończeniu kadłuba pod względem technicznym, trafiał do lakierni tam był on szpachlowany i malowany tak aby nie było widać nitów. Malowano go od góry na zielono, a od spodu na niebiesko.
W Wittenbergu tworzono tylko kadłuby do samolotów Arado, Ar-234 były złożone z kilku części, blacha miała grubość około 1mm, w przypadku Ar-234 Blitz o napędzie odrzutowym, cały kadłub był jednym elementem, szkielet był złożony z podłużnic, a blacha miała grubość około 2mm.
Wszystkie gotowe kadłuby samolotów ładowane były na wagony i wyjeżdżały. Nie wiem dokładnie gdzie, ale wydaję mi się że do Brandenburga, tam znajdowała się jedna z największych siedzib Arado, było tam również duże lotnisko.
Nigdy nie dotarły do mnie informacje gdzie jeszcze znajdują się inne fabryki czy biura firmy Arado, choć z informacji krążących wśród robotników, wspominano, że niektóre części wysyłane są aż do Landeshut in Schlesien (Kamiennej Góry na Śląsku).
W 1945 roku praca oraz warunki były już bardzo ciężkie, nie było dni wolnych, codziennie spędzaliśmy 12 godzin przy stanowisku.
Z dnia na dzień słychać było coraz to głośniejsze huki wystrzałów artyleryjskich. Było wiadomo, że Armia Czerwona jest bardzo blisko. Pojawili się wojskowi saperzy Wehrmachtu. Zapewne sam samolot jak i technologia były na tyle tajne, że Niemcy nie chcieli aby dostały się w ręce lotnictwa sowieckiego. Zdecydowano wysadzić każdą jedną sztukę samolotu Arado Ar-234. Do dnia dzisiejszego widzę te samoloty nad którymi tak ciężko pracowaliśmy, wykończone w każdym szczególe, idealnie wygładzone. W mgnieniu oka wszystko zostało wysadzone.
Po wysadzeniu samolotów nie mieliśmy już pracy przy produkcji lotniczej, zabierano więc nas do różnych prac porządkowych, do napraw zbombardowanych linii kolejowych, jeździliśmy nawet pod Drezno.

Zdjęcie 3

Pracownicy Arado, od lewej: Antoni Koziaszewski, Rusek Stanisław, Szubert Kazimierz oraz Eugeniusz Gryszczuk

W czasie tych licznych wyjazdów poznałem Polaka z Francji, o nazwisko Gut. Francję opuścił w celach zarobkowych. Gut był w obozie razem ze swoim synem, wspólnie zaplanowali plan ucieczki, w który i mnie wtajemniczono. Pomaszerowaliśmy  za rzekę Elbę, na skraju miasteczka Bergwitz znaleźliśmy opuszczoną chatę. Tam zostaliśmy aż do momentu wkroczenia czerwonoarmistów, gdy to się stało zdecydowaliśmy się na powrót do domu. Na piechotę wróciliśmy do Wittenberga, skierowaliśmy się w stronę naszego obozu, tam mieliśmy przenocować. Na terenie zakładu spotkaliśmy te kobiety z łódzkiego getta oraz sowieckich żołnierzy którzy akurat urządzali sobie libację. Było huczno, choć wojna się nie skończyła, walki pod Berlinem nadal trwały. Następnego dnia wyjechaliśmy do miasteczka Zahna, tam stacjonował oddział Armii Czerwonej i tam mieszkały kobiety z zakładowej filii obozu, które co ciekawe, miały bardzo dobry kontakt z oficerami. Tam przenocowaliśmy i z samego rana ruszyliśmy wraz kolegą i jego synem w stronę stacji by złapać pociąg do domu.
Do dnia dzisiejszego nie jestem w stanie zrozumieć dlaczego wtedy się zatrzymałem.
Kiedy wspólnie szliśmy w stronę stacji, zatrzymałem się przy tych kobietach z obozu, powiedziałem Gutowi że zostaję, pożegnaliśmy się. Gut razem z synem poszli dalej w kierunku stacji by wyjechać i dostać się domu.
Dzięki pomocy tych Żydówek, oficerowie Armii Czerwonej pozwolili bym zaciągnął się do ich batalionu trofiejnego. Pomagałem jako tłumacz, znałem język polski, rosyjski i niemiecki, którego nauczyłem się podczas pracy przymusowej.
Nie byliśmy do niczego przymuszeni, wraz z batalionem objeżdżaliśmy wszystkie wielkie fabryki oraz magazyny, gdzie Niemcy przetrzymywali części lotnicze. Interesowało nas wszystko, co powiązane było z samolotami.
W listopadzie 1945 roku wraz z batalionem i wagonami przeładowanymi niemieckimi częściami lotniczymi, wyruszyliśmy na wschód Rosji. Wraz z nami była ochrona transportu oraz sztab, który kierował tym zamieszaniem. Dojechaliśmy razem aż do Głogowa, wtedy się z nimi rozstałem. Ja pojechałem szukać rodziny po Polsce, a oni pojechali do Rosji.
Z korespondencji obozowej wiedziałem, że mama mieszka w okolicach Wadowic, gdy tam przyjechałem dowiedziałem się, że wyprowadziła się do Wschowy, a ojciec jest Wojsku Polskim i stacjonuje w Lubaniu. Najpierw ruszyłem do Wschowy, z Wschowy do Lubania, a stamtąd na gospodarkę, którą ojciec otrzymał jako wojskowy.

Opracowanie: Jacek Trybuła

 

 

 

 

 

 

Dojazd do Arado

Nasze galerie

galerie

rajdstrona

Partnerzy Arado

partnerzy2

Patronat Arado

kamiennag

Arado na Facebook

facebook

No plugin selected!